Wybierając się na Spitsbergen zimą miałem nadzieję doświadczyć tak naprawdę
tylko trzech rzeczy: chłodu, śniegu i lodu.
I oj, nie zawiodłem się.
Zanim się tu wybrałem, sporo osób mnie pytało, gdzie właściwie jest ten Spitsbergen. Niektórzy myśleli, że to region w Alpach, inni mieli niejasne pojęcie, że to gdzieś w Norwegii. I rzeczywiście – Spitsbergen jest częścią Norwegii, ale jest on wyspą. Stanowi część większego archipelagu, który nazywa się Svalbard i leży na rozdrożach Oceanu Arktycznego, Morza Grenlandzkiego oraz Morza Norweskiego. Głównym miastem Spitsbergenu jest Longyearbyen i to właśnie tam się zatrzymaliśmy naszą wycieczką pod banderą biura podróży Barents.
Po przylocie z Oslo, przybyszy wita znak drogowy z niedźwiedziem polarnym oraz odległościami do różnych stolic świata, co daje odwiedzającym pojęcie, jak daleko się znaleźli od domu. Samo lotnisko jest malutkie i otoczone górami, zaś ścisłe Longyearbyen jest oddalone stąd około 2 km. Zanim tu przyjechałem, miałem w pamięci wyszukane kiedyś obrazki z Internetu i wyobrażałem sobie Longyearbyen jako parę baraków na krzyż. Okazało się to bardzo mylne, gdyż miasteczko jest dość spore i jest zamieszkiwane przez 2400 mieszkańców, w tym 40 pełnoetatowych profesorów (to prawie 2% ludności!).
No właśnie, profesorów. Jest tu uniwersytet, i wprawdzie nie oferuje tytułów naukowych, to ma bardzo ciekawe staże dla studentów biologii, geologii i fizyki. Jak ciekawe – o tym dowiedzieliśmy się od jednego z wykładowców na tej uczelni, z którym mieliśmy okazję spędzić parę chwil; otóż ponoć każdy student, który przychodzi tu się uczyć, musi przejść obowiązkowo szkolenie z bezpieczeństwa. No i częścią takiego szkolenia jest… bycie wrzuconym do lodowatego przerębla oraz przejście przez próbną akcję ratunkową. Jakoś nie pamiętam takich atrakcji na mojej uczelni :)
Z racji swojego położenia Spitsbergen stanowi świetną lokalizację do badania jonosfery i magnetosfery, a co za tym idzie, zórz polarnych. To właśnie tu wybudowano najdalej wysunięty na północ radar skandynawskiego stowarzyszenia naukowego EISCAT (nie sposób nie zauważyć podobieństwa do "ICE").
Są tu też stacje polarnych instytucji naukowych z całego świata, lecz zdecydowanym przodownikiem jest Polska, do której należą aż cztery placówki:
Jest też tutaj swoista arka Noego, światowy spichlerz na wypadek apokalipsy – Globalny Bank Nasion, który przechowuje wysokiej jakości nasiona wszelkich możliwych gatunków zbóż i roślin na czarną godzinę. Wydawać by się mogło, że zasoby Banku raczej nie będą szybko wykorzystywane. Jednak klęski żywiołowe oraz działania wojenne napisały dla świata inny scenariusz: po raz pierwszy dokonano transferu zgromadzonych nasion w 2015 roku do ogarniętej wojną Syrii, by odbudować zniszczone uprawy i pozwolić ludności na przetrwanie. Zasoby Banku użyczane są także dotkniętym suszami krajom Bliskiego Wschodu.
Mówiąc o tej wyspie, nie sposób pominąć też jej ściśle związanych z przemysłem górniczym korzeni. Na przestrzeni czasów operowało tutaj sporo kopalni węgla, choć na chwilę obecną, w Longyearbyen czynna jest tylko jedna. Urobek z niej jest przeznaczony w większości na eksport, a reszta służy do utrzymania lokalnej społeczności. Stoi to solą w oku Norwegii – w zasadzie jedynie gdyby nie svalbardzka elektrownia, mogliby o sobie powiedzieć, że są państwem w 100% zasilanym odnawialną energią. Świetnie zachowane ślady wydobywczej przeszłości manifestują się dosłownie wszędzie: czy to niedostępnymi dla turystów przejściami do dawnych sztolni, czy to pozostałościami kolejek linowych, czy wreszcie ikoniczną budowlą w centrum – terminalem kolejek linowych, Taubanesentralen. Jednak te ślady nie ograniczają się do Longyearbyen – na wyspie jest jeszcze kilka górniczych osad, jak choćby odległy o 70 km Barentsburg, albo ponure Pyramiden, które dziś jest zupełnie opuszczone nie licząc pojedynczego hotelu utrzymywanego dla najbardziej szalonych traperów.
Spitsbergen, pomimo że legislacyjnie należy do Norwegii, ma zbiór unikalnych praw, które nie działają nigdzie indziej.
Trudne warunki panujące na tak wysokiej szerokości geograficznej sprawiają, że szata roślinna jest bardzo uboga i pokrywa zaledwie 6-7% wysp. Nie przeszkodziło to jednak kilku gatunkom przystosować się do przetrwania w tym wyjątkowym środowisku. Co więcej, jak na tak ekstremalny klimat, tutejsza flora jest niespodziewanie zróżnicowana – wyróżnia się ponad 190 gatunków roślin. Do najbardziej rozpowszechnionych zalicza się kasjopeję czworogroniastą, mały wrzos o kwiatach przypominających dzwonki; innym takim przykładem może być rosnący na wilgotnych glebach mak svalbardzki, który ma piękne, jasnożółte kwiaty. Są tu także skalnice, pięciorniki, dębiki ośmipłatkowe, brodawniki i wełnianki. Najwyższe z roślin – trawy – rzadko przekraczają 10 cm wysokości, a trzy gatunki „drzew” rosnących na Svalbardzie (karłowate wierzby i brzoza), płożą się po ziemi, nie osiągając nawet 5 cm.
Żadnej z tych roślinek nie udało mi się zobaczyć. Za to widziałem mnóstwo śniegu :)
Jednym z najbardziej znanych zwierząt na Svalbardzie jest niedźwiedź polarny, o których powiem więcej nieco później. Jest to czołowy drapieżnik w regionie i w zasadzie poza człowiekiem nie ma naturalnych przeciwników. Na jego dietę składają się głównie foki i inne ssaki morskie. Z lądowych zwierząt występują tu jeszcze lisy polarne, których grube futro pomaga przetrwać w arktycznym klimacie, renifery svalbardzkie których korpulentna budowa zupełnie odbiega od popularnych wyobrażeń jak renifer wyglądać powinien, i przypadkowo introdukowane norniki.
Bogaty jest świat ssaków żyjących w bezpośrednim sąsiedztwie wody, a mianowicie fok. W regionie Svalbardu żyją: biełuchy, foki pospolite, nerpy obrączkowane, foki grenlandzkie, foki wąsate i morsy. Do gatunków typowo wodnych, czyli żyjących w morzu należą sporadycznie występujące: delfiny, walenie karłowate, orki i kaszaloty.
Bardzo bogaty jest świat ptaków. Większość z tych gatunków żeruje w morzu i rozmnaża się na lądzie. Zwykle przybywają tu na okres lęgowy, wychowują potomstwo i przed nadejściem zimy odlatują na południe – na zimę zostaje tylko pardwa górska. Na Svalbardzie występuje 109 gatunków ptaków, z których 15 regularnie się rozmnaża. Na obszarze Svalbardu występują liczne kolonie alk do których należą: nurzyki, nurzyki polarne, nurniki, alczyki i maskonury. Występuje również wiele mew, w tym mewy trójpalczaste, srebrzyste, modrodziobe, siodłate. Największym drapieżnikiem tego regionu jest mewa blada. Do innych ptaków należą: wydrzyki, kaczki, nur rdzawoszyi, gęsi, rybitwa popielata, fulmar, płatkonóg szydłodzioby, biegus morski, śnieguła i pardwa mszarna.
Nam się udało zobaczyć głównie renifery, które sobie zupełnie nic nie robiły z obecności ludzi – jeden nawet przechadzał się w mieście. Są one tu tak pospolite, że pokazały się już nam pierwszego dnia i były widoczne dosłownie z okna naszego pensjonatu. Był też jeden lis arktyczny, ale nie zdążyłem go sfotografować, zanim się schował.
Po pandemii zasadniczo wszędzie na Svalbardzie już się płaci wyłącznie kartą i nikt tam nie przyjmuje gotówki. Językiem urzędowym jest norweski, ale w większości miejsc można spokojnie dogadać się po angielsku. Dodatkowo po wejściu do większości miejsc należy ściągać buty, co stwarza przytulny domowy klimat. (Wywodzi się to ponoć z czasów, kiedy górnicy wracali w brudnych buciorach i nie chcieli robić syfu w chacie.) Do zakupu alkoholu potrzebujemy okazać bilet lotniczy. Alkohol jest limitowany, ale o ile nie chcemy urządzić w Polsce wesela z arktycznej kontrabandy, albo nie chcemy się codziennie narąbać do nieprzytomności, powinno w zupełności wystarczyć. Zasięg działa sensownie na terenie miasta, ale jak łatwo sobie wyobrazić, poza jego granicami już sprawa się bardzo szybko sypie.
Spaliśmy w małym pensjonacie o nazwie hotel 102 (strona WWW) i mogę śmiało powiedzieć, że gorąco to miejsce polecam. Nocleg tutaj należy potraktować wyłącznie jako wypadowy, ale jest przytulnie. Spaliśmy w pokoju czteroosobowym na wygodnych łóżkach piętrowych. Każdy z chłopaków dostał komplet ręczników. Łazienki były czyste i co więcej, zadziwiająco przestronne. Niestety suszarkę do włosów trzeba było pożyczać od lepiej przygotowanych gości. Niezależnie od łazienek dostępne były mikroskopijne kibelki, i tam już faktycznie było ciasno, ale robiły robotę.
Tak jak już wcześniej wspomniałem, buty zostawia się w przedsionku, na specjalnie na to przeznaczonych półeczkach. To oznacza, że rankiem, kiedy nagle parę osób naraz chciało się tam ubrać przed wyjściem, robiło się tam czasem tłoczno. Ja w takich sytuacjach z reguły bardzo szybko dostaję klaustrofobii, więc wówczas po prostu wychodziłem ubrać się na schodki na zewnątrz nie przejmując się zimnem.
Na każdym z dwóch pięter jest też współdzielona kuchnia oferująca czyste naczynia. Górna jest nieco większa i dysponuje kuchenką mikrofalową oraz gazową, a także lodówką (polecam podpisywać rzeczy – bądź co bądź to przestrzeń wspólna). Alternatywą do lodówki zimą może być też darmowo dostępny śnieg pod schodkami pensjonatu – tak schładzaliśmy winko :) Po śniadaniach, które były wliczone w cenę, nie musieliśmy po sobie zmywać, ale w pozostałych wypadkach już tak. W dolnej kuchni był zapas herbat oraz, wyobraźcie sobie, GORĄCEJ CZEKOLADY. (Bardzo szybko znikała.) Jest też darmowe wifi.
Śniadania mieliśmy wliczone w cenę w naszym pensjonacie, w którym był szwedzki stół. Było parę rodzajów płatków, mleko, mleko roślinne, gofry, dżemy, tosty, chlebek, wędlinki, ser itp. Także soki, jabłkowy i pomarańczowy. Ogólnie raczej nic fancy, ale dało się tym porządnie najeść.
Ogólnie nasza grupa nie chciała gotować, ale można w lokalnym markecie kupić większość rzeczy dostępnych w naszych Biedronkach i Żabkach, także z tym nie ma problemu – tylko trzeba się liczyć z wyższymi cenami (choć przy obecnej inflacji to wszystko wariuje). Stołowaliśmy się w dwóch lokalnych knajpkach – Kroa oraz Mary-Ann. W Kroa serwują głównie fast-food: połowa menu to pizza, ale są też burgery z reniferów, wielorybów i różne potrawy rybne. Podobała mi się atmosfera – gwar gości, ciemne drewniane wnętrza, sympatyczna obsługa. Burgery mogę polecić; pizzy nie jadłem wychodząc z założenia, że takie rzeczy mogę zjeść sobie w domu. Za rybami nie przepadam, także tu się nie wypowiem. Druga knajpa – Mary-Ann – jest zdecydowanie bardziej szykowna. Jadłem tu curstini z dzikich grzybów i stek z renifera i muszę powiedzieć, że oba były bardzo smaczne, ale też bardzo drogie. Na jedzenie musieliśmy czekać długo (ponad godzinę), w tym dobre 40 minut na same startery, także to na minus. Jeśli chodzi o obsługę – pan nas obsługujący miał, jak to bywa w takich miejscach, kamienną twarz, jednak po którymś moim sucharze nie wytrzymał i się wyszczerzył. (Sukces!) Obie restauracje mają menu dostępne online.
Nie są to bynajmniej jedyne miejsca, gdzie można coś zjeść – bliżej naszego pensjonatu było też np. Coal Miners' Cabin, ale jakoś tak się złożyło, że tam nie zawitaliśmy.
Jest tu też parę kafejek. Jeśli chodzi o widoki i atmosferę to polecam Stationen – są tu wielkie okna wychodzące z widokiem na góry, jednak z ofertą już gorzej. W tej kwestii rekomenduję Fruene, które ma do wyboru dużo rodzajów słodyczy i napitków. Wreszcie, jeśli chodzi o coś unikalnego, to na wzór naszych kocich kafejek, jest tu też… Café Huskies, w której można pogłaskać pieski (o ile na to pozwolą, oczywiście).
Planując wycieczkę na Spitsbergen należy się liczyć z pogodą, która bywa tu bardzo humorzasta. Pomysł na pierwsze dwa dni był taki, abyśmy spędzili je na skuterach, wzięło to jednak w łeb, kiedy gubernator zakazał wyjeżdżania za miasto z uwagi na trudne warunki pogodowe i trzeba było kombinować.
Z uwagi na niedźwiedzie polarne należy też mieć ze sobą broń, albo jeszcze lepiej – przewodnika z bronią, który wie, jak i kiedy się nią posługiwać.
Dookoła Longyearbyen jest sporo miejsc, w które można się udać na pieszą wycieczkę nawet zimą.
My się wybraliśmy do Banku Nasion, który jakoś tak mnie przyciągał swoim niesamowitym wyglądem. Jedyne, czego żałuję, to że nie udało mi się mu zrobić zdjęć w nocy. Droga do niego była łatwa do pokonania – nieco się zapadaliśmy w śnieg, ale większość czasu była mocno ubita.
Na Svalbardzie jest zaledwie 40 km dróg, które w dodatku są ciągle bardzo skutecznie zasypywane śniegiem. Oba te czynniki redukują sensowność rozwoju transportu samochodowego. Ponoć można tu odkupić auto za przysłowiowe piwo, co z jednej strony wydaje się zachęcające, jednak bliższe przestudiowanie sprawy ujawnia spore ryzyko ukryte – taki tani zakup szybko może się okazać zepsuty, a wręcz nie do naprawy. Jednocześnie jest tu też prawny obowiązek wywozu złomu promem do Norwegii… na własny koszt. Mimo to, widziałem tu sporo aut, choć zdecydowana większość to były minibusy zajmujące się przewozem turystów.
Jak tylko warunki pogodowe nam to umożliwiły, wybraliśmy się z firmą Ruski Dom w podróż skuterami śnieżnymi do odległego o 70 km Barentsburga, gdzie mieliśmy zatrzymać się na noc. Gospodarze dali nam bardzo ciepłe skafandry, kaski, buty i rękawice, które w sporej mierze wyeliminowały zmartwienia adekwatnością naszych ubrań i okazały się zupełnie wystarczające, aby zapewnić odpowiednie ciepło.
Na każdy skuter przypadały dwie osoby, co oznaczało, że musieliśmy między sobą dogadać się, kto kieruje, a kto będzie pasażerem. Aby móc prowadzić skuter, trzeba mieć prawo jazdy kategorii B. Umówiłem się z moim partnerem, Piotrkiem, że najpierw pokieruję ja, bo byłem strasznie ciekaw, z czym to się je. Skutery, którymi jechaliśmy miały prostą konstrukcję – dwa biegi do przodu, jeden wsteczny; jedna manetka dodawała gazu, druga hamowała. Dodatkowe guziki sterowały światłem, podgrzewaniem manetek, podgrzewaniem siedzenia i zapłonem. Wszystko do nauczenia się w 2 minuty.
Teoria to jedno, a praktyka – zupełnie co innego. Jak tylko ruszyliśmy okazało się, że ta głupia maszyna zupełnie mnie nie słuchała! Już w pierwszych chwilach pokierowałem nas pod prąd i omal nie wrąbałem na słupek, że już o trzech innych skuterach nie wspomnę. Udało nam się wyjechać poza teren zabudowany w jednym kawałku, choć zostaliśmy sporo w tyle. Ogólnie, katastrofa, mówię Wam. Dogoniwszy resztę tuż za miastem u wylotu Longyearbreen, szybko się zamieniliśmy miejscami i więcej już nie chcąc tykać tego potwornego wehikułu, z wdzięcznością oddałem stery na resztę przejazdu mojemu dużo pewniejszemu koledze. Piotrek szybko okazał się być doskonałym kierowcą. Był to dobry układ – on kierował, a ja robiłem zdjęcia, choć było w tym sporo szaleństwa, gdyż Piotrek lubił przygazować, a ja, żeby cykać te foty, musiałem jedną ręką trzymać się oparcia, aby nie wypaść, a drugą wymachiwać jak opętany aparatem.
Jazda w jedną stronę trwała około 5 godzin. Na miejscu odbyło się zwiedzanie Barentsburga, o którym opowiem osobno.
Na drugi dzień czekała nas przejażdżka z powrotem. Nasi przewodnicy z Ruskiego Domu poinformowali nas, że chcą przywieźć do Longyearbyen dodatkowe skutery, co by oznaczało, że każdy z nas musiałby prowadzić w pojedynkę. Spytali, czy się zgadzamy na ten pomysł, a my niepewnie potwierdziliśmy. Dla mnie oznaczało to odtworzenie koszmarów poprzedniego dnia, kiedy omal nas nie rozwaliłem, jednak dziś byłem zdeterminowany okiełznać to diabelstwo.
No i tym razem było już zupełnie inaczej! Po pierwsze, Barentsburg to miasto widmo. Jest tu o wiele mniejszy ruch, stąd nie musiałem się martwić, że trochę zboczę z trasy. Druga sprawa, to praktycznie zaraz za parkingiem dla skuterów mieliśmy długi, prosty odcinek, gdzie mogłem poćwiczyć sterowanie, przyspieszanie i spowalnianie – a nie jak w Longyearbyen, gdzie od razu byłem wpuszczony w ruch uliczny ze skrętami i całym tym majdanem. Szybko skumałem reguły.
I powiem wam, że się zakochałem w tej maszynie. Pani przewodniczka się śmiała, że tak jak zeszłego dnia utyskiwałem, że prowadzę, jak nie powiem co, tak teraz mnie trzeba było siłą odciągać od tego skutera. I coś w tym jest. To jest mega uczucie, prowadzić sobie tę maszynę ze swoją grupą przez lodowe pustkowia, totalnie zawieszeni między bielą śniegu na dole i bielą nieba w górze, pozdrawiając wzrokiem oglądające nas spokojnie renifery.
Także drugiego dnia jednak nie obyło się bez przygód: pod koniec dnia, kiedy już zaszło słońce, złapał nas whiteout. Nasi przewodnicy z Ruskiego Domu długo musieli się ostro nakombinować, jak tu nas przewieźć przez dość górzysty teren, który prezentował się jak jedna ciemnoniebieska chmura. Ostatecznie jednak przewieźli nas jeden skuter po drugim.
Pomijając aspekty wyczucia manetek, aby uniknąć przykrych niespodzianek, na skuterach obowiązuje parę reguł. Jechaliśmy gęsiego i każdy, kto widział, że coś jest nie tak, musiał podnieść rękę. To dotyczy także tych z tyłu. Po drugie, dość częstym odruchem wyniesionym z jazdy na rowerze jest wystawianie nogi na zewnątrz, kiedy tracimy równowagę. To jest bardzo niebezpieczne i grozi bardzo poważnym złamaniem – należy pozwolić się skuterowi przewrócić i poczekać na pomoc. Rada jeszcze taka ostatnia – skuter lubi się "gibać" w koleinach, nie należy z tym zanadto walczyć i pozwolić mu to robić. Chcąc bardziej komfortowej jazdy, można pruć świeżym śniegiem.
Skutery są dobre na zimę, auta są dobre w bardzo ograniczonym zasięgu. Co zostaje? Otóż… psy! Jedną z atrakcji była jazda z firmą Green Dog. Oferują oni przejazdy psimi zaprzęgami zarówno zimą, jak i latem, różnica jedynie polega na konstrukcji sań.
Ogólnie, niestety nie mogę się pochlebnie wypowiedzieć o tej atrakcji. Firma niby utrzymuje, że ma dobro psów na szczycie priorytetów i jest wpisana na AECO, organizację dbającą o etykę turystyki polarnej, jednak widok bud stojących jedna przy drugiej i psów na krótkich łańcuchach na obsikanym śniegu nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia. Przed samą przejażdżką też strasznie skomlały i wyły, żeby przewodnik to właśnie tego psa wybrał do zaprzęgu. No i się nie dziwię, jakbym był na łańcuchu cały dzień z przestrzenią zredukowaną do paru m², to też bym wył. Miałem też wątpliwą przyjemność oglądać, jak jeden z naganiaczy dość bezpardonowo dyscyplinował bardziej krnąbrnego czworonoga przez lekkie okładanie go skórzaną smyczą.
Sama jazda była przyjemna, ale też nie porywająca. Skutery dawały prędkość i poczucie wolności, tu miałem świadomość, że pieski się męczą, chcą zjeść, odsikać się, zrobić kupkę, itp. Branie ich na spacery – spoko, ale jako samolubny środek transportu / rozrywki, jakoś tak zupełnie nie mój klimat.
Poszukałem na TripAdvisorze opinii i są ludzie, którzy zdają się mieć podobne odczucia. Trzeba właścicielom przyznać, że traktują te komentarze poważnie i na każdy taki zarzut odpisują spokojną odpowiedź. Same czworonogi też za każdym razem, jak robiliśmy przerwę, faktycznie aż rwały się, żeby biec dalej. Pokazało to, że jest coś w tym, co nam mówili, że pieski uwielbiają biegać nawet jeśli muszą ciągnąć za sobą sanie. Ale jakoś tak… nie wiem, man.
Serce trochę mi zmiękczyła końcówka, kiedy przewodnik zaprowadził nas do szczeniąt – i te już sobie biegały luzem. Wyglądało to cudnie. Na zakończenie przejażdżki dostaliśmy też czekoladę z brandy, a do niej… dwoje parutygodniowych psiaczków na ręce :) To było bardzo fajne.
Przy okazji skuterów wspominałem o Ruskim Domu i że napiszę coś więcej o Barentsburgu. To dość upiorne miasto, duchem przypominające rosyjskie monogrody, gdzie wieje wiatr, jest pusto i ponuro. 4-gwiazdkowy Hotel Barentsburg straszy żółtymi korytarzami, po których niesie się echo, a poza jednym pubem w mieście brak rozrywek. W szacie zimowej ma to swój apokaliptyczny urok, lecz latem podobno jest tu dużo gorzej – wszędzie ponoć jest straszny syf.
To właśnie tutaj pojechaliśmy na wycieczkę skuterową. Na dobrą sprawę jedynym, co trzyma to miasto do kupy, jest lokalna kopalnia węgla, a wszystkie firmy tu operujące, w tym nasze skutery, są upaństwowione. Jest to sprawa o tyle kontrowersyjna, że wprawdzie Norwegia na to przymyka oko, ale wszystko to należy do rządu nie norweskiego, a… rosyjskiego.
Co tu robiliśmy? Ano zwiedziliśmy miasto. Weszliśmy do wspomnianej kopalni z przewodnikiem (zakaz robienia zdjęć, także smartfonami, "przez stężenie metanu" powodującego zagrożenie wybuchu, ale przewodniczka nam zrobi zdjęcia "specjalnym smartfonem"). Wysłaliśmy pocztówki. Swoją drogą to był weekend, i poczta specjalnie otworzyła się dla nas, aby nam to umożliwić. Wieczorem napiliśmy się z przewodnikami z Ruskiego Domu w Czerwonym Niedźwiedziu drinka o nazwie 78 (jak 78°N, wysokość na której leży Barentsburg). To wszystko pokazało nam, że ludzie są tu po prostu fajni i można się z nimi kumplować. Wreszcie obeszliśmy port z historyczną zabudową, w którym na jednym budynków widnieje piękna grafika z cytatem z wiersza Roberta Rożdiestwienskiego. Wiersz opowiada o tym, że jest taka choroba, która objawia się tęsknotą za śniegiem, bielą, lodem i pustkowiami i chorych, których ona dotknie, należy zostawić samym sobie i nie podejmować prób leczenia.
Ten melancholijny akcent w pełni oddaje charakter tego miasta, gdzie na "centrum" miasta spogląda marsowym wzrokiem popiersie Lenina, a na tle ikonicznych bloków z wielkiej płyty jest wzniesiony ogromny napis "Naszym celem jest komunizm". Czas tu się zatrzymał, a mieszkańcy wciąż snują sny o świetlanej przyszłości, tak właściwe radzieckiej ideologii, w poczet których wliczyć można projekty takie jak wzniesienie kolejnego hotelu Hilton (tak, amerykańska sieć), zbudowanie wielkiego krytego basenu oraz śmiałe rozbudowanie turystyki.
O polityce się tu zupełnie nie rozmawia. Spraw nie ułatwia fakt, że 80% mieszkańców pochodzi z Ukrainy.
Będę tę wizytę wspominał dobrze, ale też trochę smutno.
Mówi się, że królem Arktyki jest niedźwiedź polarny i na Spitsbergenie zdecydowanie daje się to odczuć. Granice miasta wyznaczają znaki ostrzegające przed ich obecnością i nie są one bynajmniej wyłącznie informacyjne – każda osoba lub grupa wybierająca się poza tę granicę jest prawnie zobowiązana do noszenia ze sobą broni palnej. Normalnie żyją w odległych, północnych zakątkach wyspy i tak, jak już wcześniej wspominałem, ich populacja przewyższa nieco liczę ludzkich mieszkańców.
Wprawdzie nie udało nam się zobaczyć żadnego z tych drapieżnych łowców, to jednak już pierwszego dnia spotkała nas sytuacja, która wprawiła nas, delikatnie mówiąc, w lekką konsternację.
Byliśmy sobie całą grupą na kolacji w centrum Longyearbyen. Po posiłku postanowiliśmy się rozdzielić – część chciała zostać w centrum, a ja wraz z dwiema innymi osobami stwierdziliśmy, że na dziś mamy dość wrażeń i pójdziemy do hotelu. Było pod wieczór, coś koło 18-19, a to w marcu na tej długości geograficznej oznacza, że było totalnie ciemno. Do hotelu, który znajduje się w nowej dzielnicy, mieliśmy niezły kawałek – jakieś 20 minut z buta wzdłuż zamarzniętej rzeki, wokół której nie ma praktycznie budynków, nie licząc elementów infrastruktury typu lampy czy rury.
Wokół nie było nikogo. Sypał śnieg.
W pewnym momencie widzimy pierwszą osobę od wyjścia z centrum. Dziewczyna do nas podchodzi i myślę sobie, że pewnie chce spytać o wskazówki, jak gdzieś dojść. Och, jak się pomyliłem, kiedy do nas zagadała po angielsku:
– Hej, czy idziecie do hotelu?
– Hej. Tak, a co?
– A czy wasz hotel jest w tamtą stronę, w tej nowej dzielnicy?
– No?
– Bo widzicie, władze mówią, że dostrzeżono w tamtej okolicy niedźwiedzia
polarnego. Rzadko podchodzą tak blisko. Na waszym miejscu bym się
pospieszyła. Jeśli przyspieszycie, raczej wszystko będzie w porządku.
– OK. Dzięki, już idziemy.
Zszokowani, nie do końca do nas dotarło, co w tej dziwacznej atmosferze jak z "Coś" Carpentera dziewczyna do nas powiedziała. "Raczej wszystko będzie w porządku." No nic. Idziemy, zostawiając za sobą dziewczynę, która w przeciwnym kierunku do nas skierowała się do centrum. W trakcie, gdy zaczynamy dyskutować o tym, że to przecież niemożliwe, żeby jakiś niedźwiedź się znalazł tak blisko miasta, i to jeszcze pierwszego dnia wycieczki, słyszymy narastający warkot od strony miasta.
Helikopter.
Gubernator wysłał helikopter na poszukiwania niedźwiedzia. Jego operatorzy oświetlali górskie zbocza otaczające miasto snopem światła, który, choć musiał być spektakularnie mocny, by przedrzeć się przez padający śnieg i tak jasno oświetlać białe zbocza, na tle gór wydawał się mizernie wąski. To był moment, kiedy do nas w pełni dotarło, że to nie żarty. Na domiar złego, obok nas zatrzymało się auto i kierowca nas poinstruował, abyśmy natychmiast się schowali do budynku z uwagi na grasującego w okolicy niedźwiedzia. Mając dosłownie minutę, dwie do naszego hotelu, nie prosiliśmy go już o podwózkę.
Dotarliśmy na miejsce.
Co tu dużo mówić? W tym momencie adrenalina była nieziemska. Gdzieś w okolicy ponoć grasował niedźwiedź, którego nie powinno tu być. Stojąc sobie na schodach i mając za sobą bezpieczne (a przynajmniej tak nam się wydawało) drzwi naszego domku, a przed sobą widok na góry, obserwowaliśmy wysiłki pilotów helikoptera. Gdzieś na drodze obok nas zatrzymały się dwa auta, których kierowcy dołączyli do naszych obserwacji. Przez 20 minut helikopter latał tam i z powrotem, po czym oddalił się w stronę miasta, a akcja poszukiwawcza została odwołana.
Czy niedźwiedź faktycznie tam był? Nie wiem. Myślę, że nie, i ktoś wszczął fałszywy alarm. Takie zakończenie może się to wydawać rozczarowujące, jednak powaga, z jaką mieszkańcy od razu nas zatrzymali, obecność helikoptera na podstawie jednego raportu, zatrzymujące się auta… nie wiem, na mnie to zrobiło bardzo duże wrażenie. Skumałem, tak w pełni, że spotkanie z tym zwierzem to naprawdę nie przelewki.
Mówiłem o broni, o obawach na perspektywę spotkania niedźwiedzi. Jednak trzeba pamiętać, że zwierzęta te są bardzo szanowane na Svalbardzie i są one pod ścisłą ochroną. Każdemu odstrzeleniu niedźwiedzia, które zdarza się niezwykle rzadko, towarzyszy śledztwo mające zweryfikować, czy było to bezwzględnie konieczne. Nadużycia są obarczone karą więzienia. Nieszczęście takie, kiedy już się ono zdarzy, stara się jednak pożytkować – zwłoki zwierzaka często są wysyłane do instytucji naukowych do badań. Zdarza się również, że są wypychane i w paru miejscach w Longyearbyen można zobaczyć takiego miśka. Wspomniane śledztwa też raczej wykluczają nielegalne kłusownictwo na futra dla prywatnych kolekcjonerów.
Kiedy, jeśli się spotka tego drapieżnika, należy kierować się przede wszystkim rozsądkiem. Często taki misiek nie jest w ogóle nami zainteresowany, bo jest już najedzony. Wówczas należy zostawić go w spokoju. Jeśli widać, że jest nieco za bardzo rozbrykany, należy go spróbować przestraszyć flarą bądź racą hukową. Strzelbę należy potraktować jako ostateczną ostateczność, kiedy już nie mamy wyjścia, a głodny niedźwiedź na nas szarżuje. Bronią trzeba też umieć się posłużyć, i nie mam na myśli tylko technicznych aspektów. Tak jak nam to opowiadała pani przewodniczka, kluczem dla bezpieczeństwa grupy jest zdolność do trafnej oceny sytuacji oraz umiejętność zachowania zimnej krwi. W takiej sytuacji bardzo łatwo o utratę kontroli nad nerwami, mięśniami. Nic nam wtedy po broni.
Pomimo tych przestróg, marzy mi się zobaczyć kiedyś tego drapieżnika na żywo – może z łódki.
Zdecydowałem się na wycieczkę pod koniec lutego, aby poczuć arktyczną zimę, i się nie zawiodłem. W moim odczuciu była to pora w sam raz, jako że kończy się wówczas trwająca przez około 3 miesiące noc polarna, a dzień zaczyna się wydłużać otwierając pole do jakichś ciekawych aktywności. Dzieje się to w dość karkołomnym tempie, bo nawet o 40 minut dziennie.
Wybierając się o takiej porze roku liczyłem się z silnym mrozem, zatem wziąłem ze sobą:
Temperatura podczas całego wyjazdu, który trwał tydzień, oscylowała w okolicy -5°C, jednak pod koniec spadła do -15°C, a tablica w centrum miasta informowała o odczuwalnych -25°C. W zasadzie cały czas miałem na sobie bieliznę termiczną i spodnie narciarskie oraz kurtkę, czasem zakładałem też pod spód polar. Jeżeli chodzi o skarpetki, nie czułem większej różnicy czy były zwykłe, czy ocieplane.
Ogólnie nie przeszkadzają mi ekstremalne temperatury, ale wtedy przy tych -15°C rzeczywiście było zimno, tym bardziej, że siekał wtedy silny, lodowaty wiatr. Warto wspomnieć, że -15°C było w centrum Longyearbyen, a ja w najzimniejszym dla mnie momencie podczas wyjazdu znajdowałem się na obrzeżach miasta i czułem tam znacząco bardziej przejmujące zimno, także możliwe, że temperatura była niższa. Brakowało mi wtedy jakiejś osłony na ryjek typu kominiarka, albo chociaż chusta, ale jestem przeszczęśliwy, że udało mi się doświadczyć takich warunków i gdybym mógł, bez wahania bym to powtórzył.
Zupełnie nie przydały się raczki ani stuptuty; z drugiej strony, nie chodziliśmy na bardzo dalekie spacery. Nie używałem też okularów ani kremu do opalania, ale też większość wyjazdu była pochmurna i nie wchodziliśmy na żadne lodowce. Nie korzystałem też z termosu ani z przekąsek – większość naszych wypadów nie przekraczała kilku godzin, a przez ten czas zupełnie nie chciało mi się pić ani jeść. Także to bym traktował bardziej jako zabezpieczenie, gdyby coś poszło serio nie tak. Telefon (satelitarny) miała ze sobą nasza pani przewodniczka, także kwestią zasięgu w takich okolicznościach nie musieliśmy się przejmować.
Moim ulubionym elementem ekwipunku okazała się uszatka podarowana mi przez moją Ukochaną – było mi bardzo ciepło w głowę przez cały wyjazd i zdecydowanie polecam takie nakrycie głowy, dużo bardziej niż zwykłe czapki, czy kaptury w których nic się nie słyszy i ciągle trzeszczą. Niestety pech chciał, że w ferworze przygotowań do przejazdu skuterami zostawiłem moją czapeczkę w Barentsburgu. (Kiedyś zgubię własną głowę.) Żywię nadzieję, że ktoś ją znalazł i mu się przydała :) Poza tym wprawdzie wciąż się dopiero uczę właściwego chodzenia z kijkami trekkingowymi, to jednak także i one okazały się mocno pomocne na piesze wyprawy za miasto.
Te doświadczenia mogą przedstawiać obraz, że ogólnie jest dość spoko i zima na Spitsbergenie nie należy do surowych. Poniekąd trochę jest w tym racji, jako że Longyearbyen to najszybciej ocieplające się miasto na ziemi i jeszcze 50 lat temu temperatury koło 0°C w lutym były tu nie do pomyślenia. Jednak jest to też mylny obraz – warunki lubią się tu dramatycznie zmieniać i świadectwem tego może być historia Marcina Gienieczko, która rozegrała się tydzień po powrocie naszej wycieczki do Polski. Facet poszedł solo na trekking w śnieg, i przegrał z naturą w dość dramatycznych okolicznościach. Przez dwa dni burza śnieżna, temperatura -35°C oraz wiatr wiejący z prędkością 140 km/h uniemożliwiały mu wyjście z namiotu. Zasypało mu sanie, a namiot koniec końców też mu szlag trafił i gościa musiał ratować helikopter. Ta historia pokazuje, że z żywiołem nie ma żartów i lepiej… dmuchać na zimne ;)
Na pewno będę chciał tu wrócić.
Warunki pogodowe nam pokrzyżowały część planów; nie udało nam się odwiedzić lodowej jaskini, a tym byłem i jestem bardzo zainteresowany. Nie udało mi się też uchwycić lisa arktycznego, choć jeden nam mignął przy powrocie z Barentsburga.
W przyszłości będę próbował spędzić więcej czasu w głębi lądu, albo wybierając się na trekking np. do Sarkofagen, Trollsteinen, Nordenskiöldfjellet, lub Adventdalen, albo jeszcze dalej, ale to tylko i wyłącznie na skuterach. Nie wyobrażam sobie nocowania w namiocie w takich temperaturach, chyba że w towarzystwie bardziej doświadczonych podróżników.
Myślę, że ciekawie też byłoby zobaczyć wyspę także z tych mniej uczęszczanych stron, od północy i wschodu i porobić nieco hardkorowszych fotek gór lodowych i być może niedźwiedzi z łódki.
Czuję, że Arktyczna Choroba mi się udzieliła.
Po więcej zdjęć zapraszam tutaj.